Kuba

Pora deszczów jesiennych zbliżała się wówczas ku końcowi i przyroda podzwrotnikowa jaśniała wówczas w całej swej młodzieńczej świeżości. Kolumb nie mógł się nasycić śpiewaniem słowików, i nieustannie podziwiał bujność dzikiej roślinności wilgotnego wybrzeża i bogactwo form roślinnych w zwrotnikowych lasach, ożywionych rojami papug. Każda nowa wyspa miłej mu się wynurza z wody, jest dlań piękniejszą od dawniejszych, najpiękniejszą ze wszystkich, jakie dotychczas widział. Góry na Kubie przypominają mu to „skałę kochanków,“ to powietrzną budowę arabskich meczetów.. Wrażliwy na wszelką piękność przyrody, na wszelkie jej czary, patrzał na świetność zwrotnikowej natury prawie tak, jak patrzy czuły ojciec w oczy ukochanego dziecka. Upojony powodzeniem widzi on drzewa mastykowe w lasach, ławice perłowe w morzu, złoto w piaszczystych korytach rzek, świecących metalowym połyskiem, jednym słowem wszystkie rojenia o szczęśliwych Indiach urzeczywistniają się dla niego.

Dosięgnąwszy Kuby, zwrócił się naprzód a nie bez rozmysłu, wzdłuż północnego brzegu ku zachodowi, uważał bowiem z początku tę wyspę za Zipangu, którą podług swej mapy powinien był zostawić na lewo, jeżeli chciał dojechać do lądu, dalej na zachód położonego. D. 29. października znajdował się u wjazdu do głęboko w ląd wrzynającego się Puerto de las Nuevitas, który wziął za ujście rzeki i dlatego dał mu nazwę Rio de Mares. Następnego dnia odkrył małą wysepkę Guajaba, leżącą o 15 leguas ku północno-zachodowi, którą wziął za przylądek; z powodu bogactwa roślinnego dał jej nazwę Cabo de palmas.

Admirał, powróciwszy 31. października do Rio de Mares, gdzie pozostawał do 12. listopada, zdawał się już być przekonanym, że Kuba nie odpowiada wyspie Zipangu. „Z pewnością”, pisze on 1. listopada, „znajduję się już u stałego lądu, o jakie sto mniej więcej mil od Zaitun i Quinsayu.“ Przez kilka nocy było zimno, uznał więc za rzecz rozsądną „pod zimę nie posuwać odkryć ku północy.” Przed opuszczeniem jednak Rio de Mares postanowił wysłać zwiady w głąb kraju ku wiele obiecującemu miastu Kuba, które miało leżeć o cztery dni drogi od brzegu. Przezornie obrał ku temu celowi ochrzczonego żyda, Luisa de Torres, który w Murcyi „oprócz hebrajskiego i chaldejskiego nauczył się także trochę po arabsku.“ Towarzyszył mu Ilodrigo de Jerez, i pewien Indianin z Guanahani, jako tłumacz. Dano im próbki korzeni, aby się od krajowców wywiedzieli o odpowiednich roślinach nasiennych. Zaopatrzeni też byli posłowie w instrukcje, jak mieli przygotować księcia tego kraju na przybycie Kolumba, który miał zawrzeć alians w imieniu korony kastylskiej. Ambasada wyruszyła 2. listopada i piątej już nocy była z powrotem. Opowiadali oni, że zrobiwszy 12 mil hiszpańskich w głąb kraju, natrafili na 50 chałup z ludnością około tysiąca osób. Posadzono cudzoziemców na dwóch krzesłach, Indianie rozłożyli się na ziemi, a tłumacz z Guanahani przemawiał do nich. Kubańczycy dawali do zrozumienia, że w ich kraju nie ma korzeni i wskazywali na południo-wschód. Po ustąpieniu mężczyzn przybyły kobiety, całowały przybyszów w ręce i w nogi, i dotykały skóry tych dziwnych istot. Więcej jak 500 osób obojej płci przeprowadzało cudzoziemców, w pewnej, jak można było odgadywać, nadziei, że ujrzą ich ulatujących ku niebu. Gdy wracali przez pola zasadzone korzeniem yams i hiszpańskim pieprzem, przyłączyło się do nich jeszcze więcej ciekawych, którzy „mieli przy sobie zar i pewne trawy zwinięte w suchym liściu na kształt naboju, którego jeden koniec zapaliwszy, drugim dym wciągali. Te patrony nazywali tabacos. “